Archiwum luty 2004, strona 2


lut 10 2004 Zaczynam kolejny tydzień...
Komentarze: 0

W poprzednim tygodniu przetrenowałem 13,5 godziny i w tym czasie pokonałem 340km. Nadchodzący tydzień powinien wyglądać podobnie do poprzedniego, jednak nie wiadomo, czy pogoda pozwoli – zapowiadane są duże mrozy aż do piątku. Póki co jednak nie było najgorzej i przy temperaturze oscylującej w okolicach zera i silnym wietrze dało się przejechać góralem po szosie 50km w godzinę i pięćdziesiąt pięć minut.
Co do mojej ogólnej dyspozycji, to mogę już stwierdzić, że przyzwyczaiłam się do jazdy na rowerze i bezstresowo znoszę około dwugodzinne jazdy w średnim tempie. Powoli zaczynam też radzić sobie z przejeżdżaniem pagórków typu „wiadukt” a nie przepycham je na siłę.

Dst: 50km
t:1h55'

mtb : :
lut 08 2004 Dobra szosa.. jest dobra :-)
Komentarze: 3

Pomimo zapowiadanej parszywej pogody było miło i nawet momentami słonecznie. Ponieważ nie ma nic za darmo, mieliśmy dziś najbardziej porywisty wiatr biorąc pod uwagę ostatnie dwa tygodnie. Nadal wiało z zachodu, jednak dla odmiany były to podmuchy chłodnego powietrza. Pomimo tego udawało się trzymać w miarę równe tempo, nieco odpuszczając na podjazdach. Średnia wyszła na poziomie 25km/h. Było miło i przyjemnie, kolejne trzy godziny spędzone na rowerze, kolejne 70km weszło w nogi. Wydaje mi się, że budowanie wytrzymałości przebiega zgodnie z planem – w końcu dwa miesiące zostały uczciwie przebiegane a po dzisiejszej przejażdżce na liczniku pojawiło się 510km. Czyli – jest ok :-)


Dst:70km
t:2h55'

mtb : :
lut 07 2004 Walka z wiatrem
Komentarze: 0

Sobota, czyli zgodnie z planem dzień najdłuższego i najcięższego treningu. Po wczorajszym odpoczynku dziś przystąpiłem do walki z wyjątkowo porywistym wiatrem ze zdwojoną energią. Na szczęście deszczowe chmury, które przywiał wiatr głównie postraszyły a mój treningowy Specialized zaopatrzony jest w błotniki, więc pozostało tylko deptać :-) Udało się spędzić 3 godziny na rowerze, w czasie których pokonałem 80km w lekko pagórkowatym terenie dwukrotnie mocno rozkręcając na około pięciokilometrowym osłoniętym od wiatru płaskim fragmencie. W sumie kolejny dobry dzień.


Dst.80km
t:3h5'

mtb : :
lut 06 2004 "Maraton z blatu" - kilka refleksji
Komentarze: 1

Dziś luźniej - przed planowanym intensywnym weekendem spokojna czterdzistominutowa przejażdżka, czyli "recovery session". Do tego troche gimnastyki. W ramach "rozrywki intelektualnej" zamieszczam coś na kształt recencji książki jakuba Karpa "Maraton z Blatu"

Początkowo nie nosiłem się z zamiarem zakupu „Maratonu z blatu”, ale miałem urodziny, więc stwierdziłem 'czemu nie', wypełniłem stosowny formularz a po tygodniu uiściłem listonoszowi 24 PLNy. Pierwsze wrażenie jest dobre – okładka na półmatowym papierze z nie najgorszym zdjęciem. Wrażenie drugie jest nieco gorsze – kolorowe reklamy na pierwszej i ostatniej stronie, papier o niskiej gramaturze oraz zdjęcia, które można by uznać za ciekawe, gdyby były wydrukowane na kredowym papierze. W każdym razie tak jak i do zakupu tak i do przeczytania wywiadów z czołowymi polskimi zawodnikami podszedłem raczej bez emocji.

Po wstępie przedstawieni nam są bohaterowie minionego sezonu, których najprawdopodobniej autor uznał za „próbkę reprezentatywną” polskich maratonów. Na sześćdziesiąt pytań dotyczących głównie sprzętu i treningu odpowiadają:

Michał „maratony są dla cieniasów” Bogdziewicz, Mirosław Bieniasz, Zbigniew Orłowski, Paweł Urbańczyk, oraz Katarzyna Marszałek.

Znając te osoby z widzenia, z wyścigów z grup dyskusyjnych, osobiście czy też patrząc na ich wyniki a przede wszystkim czytając ich wypowiedzi można dojść do wniosku, że przedstawiona piątka próbką reprezentatywną nie jest: najbardziej utytułowany Bogdziewicz sam przyznaje, ze maratończykiem nie jest, z kolei Bieniasz potwierdza większość wątpliwości, jakie ten poprzedni wobec polskich maratonów czyni. Paweł Urbańczyk z kolei uważa się za amatora, jednak zapytany licencję PZKol przyznaje, że takową posiada od lat czterech. Katarzyna Marszałek znana także jako Leeloo zapewne jest twarda i posiada wiele zacięcia w pokonywaniu wyścigowych kilometrów, jednak nie wydaje mi się, aby była obiektywną przedstawicielką swojej płci w tej dyscyplinie. Za „prawdziwego maratończyka”, cokolwiek by to miało znaczyć najbardziej z tej grupy uznać można Zbigniewa Orłowskiego – dobrze sytuowanego pana w średnim wieku, który pomimo tego, że to co robi jest amatorstwem w najpełniejszym chyba tego słowa znaczeniu jest w stanie rywalizować jak równy z równym z najlepszym zawodnikami w Polsce i Europie a do tego z jego wypowiedzi wypływa pogodny uśmiech.

W tym gronie zabrakło zdecydowanie „jednego z wielu” kogoś, kto tworzy tłum na starcie każdego z maratonów, kto nie ściga się o pierwsze miejsca a największą satysfakcją dla niego jest ukończenie wyścigu, przeżycie przygody, porządne zmęczenie się, którego ukoronowaniem jest osiągnięcie mety i otrzymanie dyplomu za uczestnictwo.

Po przedarciu się przez dość nużącą część dotyczącą sprzętu następuje seria pytań dotyczących treningu. Każdy z bohaterów książki prezentuje inne podejście – Leeloo spędza wiekszosć czasu na trenażerze, pan Orłowski słucha swojego Polara, Mirosław Bieniasz tłucze tysiące kilometrów po szosie podobnie jak Michał Bogdziewicz i w nieco mniejszym wymiarze Paweł Urbańczyk, który jednak częściej dosiada górala. Niektórzy w zimie biegają, inni nie, jedni stosują dietę praktycznie wegetariańską, inni nie stronią od piwka raz na jakiś czas. Przy uważnej lekturze można jednak między wierszami wyczytać kto, ile i w jaki sposób trenuje. Nie ma co jednak oczekiwać na jakieś gotowe porady – ewentualnie osoby już trenujące mogą znaleźć kilka wskazówek, jednak główny wniosek, jaki można wyciągnąć brzmi: trzeba jeździć, jeździć i jeszcze raz jeździć.

Nie wiem, jak tę książkę odbierze laik – wypowiedzi są podane w dosyć hermetycznej formie a i osobie zaangażowanej w MTB „Maraton z blatu” może wydać się dość monotonny, jeśli nie schematyczny. Nie znajdziemy też w tej książce żadnych „prawd objawionych” a propos samych maratonów, techniki, taktyki, treningu, ale za to, przy uważnej lekturze można dopatrzeć się czegoś więcej: prawdy o kolarstwie górskim w Polsce w ogóle. Mamy wypowiedzi Michała Bogdziewicza, który więcej niż o maratonach mówi o XC i o sytuacji, jaką tam mamy, czyli raptem kilku zawodników dobrej klasy rywalizujących między sobą, za którymi zieje pustką szeroka i głęboka przepaść i który z jednej strony pogardliwie wypowiada się o polskich maratonach jak i o zawodnikach w nich startujących a z drugiej strony sam nie mogący pochwalić się zbyt wieloma doświadczeniami na tym polu a za granicą zbierający baty od europejskiej czołówki. Mamy Bieniasza, który niejako „uciekł” do maratonów z XC potwierdzając tym samym tezę Bogdziewicza o słabości polskich maratonów, ale też zaczynającego się faktycznie w maratonach specjalizować. Z jego słów płynie też wiele prawdy o warunkach panujących w klubach, w PZKol, o atmosferze na wyscigach, sytuacji finansowej i wszystkim tym, co jest złe w naszym MTB. Tenże Bieniasz jest także dowodem na to, że w sporcie liczy się przede wszystkim ciężka praca i to właśnie dzięki niej można osiągnąć sukces.

Generalne wrażenie po przeczytaniu „Maratonu z blatu”, po wystartowaniu w kilku wyścigach tego typu, po ładnych kilku latach amatorskiego ścigania w XC jest takie, że.... jest słabo... mamy słabe zawody, słabych zawodników, słabe nagrody, nie mamy klubów, ale właśnie dzięki maratonom powoli zaczynamy się odbijać od dna. W kolarstwie górskim pojawiają się nowe twarze, ludzie masowo zaczynają uprawiać ten sport, czyli jest szansa na odbicie się od dna. Już samo powstanie takiego wydawnictwa jak „Maraton z blatu” świadczy o tym, że coś zaczyna się dziać. I nie dlatego polecam wszystkim tę książkę, ale dlatego, że jest to w sumie zupełnie miła lektura, do której, z racji formy, można w każdej chwili wrócić (czytanie jej „na wyrywki” jest chyba lepszym pomysłem niż na jeden raz, dzięki temu jest większa szansa na uniknięcie przytłoczenia rozważaniami o doborze opon, które w sumie niewiele wnoszą) i której głównym atutem jest to, że „trzyma klimat”.

mtb : :
lut 05 2004 Szosa z szosowcem
Komentarze: 0

Dziś było inaczej. Pojechaliśmy ze znajomym szosowcem i pomimo tego, że średnia na 65km była „standardowa”, czyli nieco tylko poniżej 26km/h, to momentami było zabawnie, dlatego też nie żadnych opisów pól tudzież wikliny ;-). Pomimo tego, że kaseta Record w topowym stalowym Fondrieście była juz nieco zajechana i zdarzało się, ze łańcuch przeskakiwał, to jednak nie obyło się bez kilku żwawszych skoków na podjazdach i na wietrze. Na moim zimowym góralu, który jest ciężki i długi nie było łatwo ale w większości przypadków udawało się utrzymać a na hopkach skutecznie skontrować. Gorzej było na płaskim pod wiatr – prędkości rzędu 47km/h to nie na moje nogi o tej porze roku ani nie na ten rower. Generalnie było jednak ok :-)

Dst:65km
Avs:25,5km/h

mtb : :