"Maraton z blatu" - kilka refleksji
Komentarze: 1
Dziś luźniej - przed planowanym intensywnym weekendem spokojna czterdzistominutowa przejażdżka, czyli "recovery session". Do tego troche gimnastyki. W ramach "rozrywki intelektualnej" zamieszczam coś na kształt recencji książki jakuba Karpa "Maraton z Blatu"
Początkowo nie nosiłem się z zamiarem zakupu „Maratonu z blatu”, ale miałem urodziny, więc stwierdziłem 'czemu nie', wypełniłem stosowny formularz a po tygodniu uiściłem listonoszowi 24 PLNy. Pierwsze wrażenie jest dobre – okładka na półmatowym papierze z nie najgorszym zdjęciem. Wrażenie drugie jest nieco gorsze – kolorowe reklamy na pierwszej i ostatniej stronie, papier o niskiej gramaturze oraz zdjęcia, które można by uznać za ciekawe, gdyby były wydrukowane na kredowym papierze. W każdym razie tak jak i do zakupu tak i do przeczytania wywiadów z czołowymi polskimi zawodnikami podszedłem raczej bez emocji.
Po wstępie przedstawieni nam są bohaterowie minionego sezonu, których najprawdopodobniej autor uznał za „próbkę reprezentatywną” polskich maratonów. Na sześćdziesiąt pytań dotyczących głównie sprzętu i treningu odpowiadają:
Michał „maratony są dla cieniasów” Bogdziewicz, Mirosław Bieniasz, Zbigniew Orłowski, Paweł Urbańczyk, oraz Katarzyna Marszałek.
Znając te osoby z widzenia, z wyścigów z grup dyskusyjnych, osobiście czy też patrząc na ich wyniki a przede wszystkim czytając ich wypowiedzi można dojść do wniosku, że przedstawiona piątka próbką reprezentatywną nie jest: najbardziej utytułowany Bogdziewicz sam przyznaje, ze maratończykiem nie jest, z kolei Bieniasz potwierdza większość wątpliwości, jakie ten poprzedni wobec polskich maratonów czyni. Paweł Urbańczyk z kolei uważa się za amatora, jednak zapytany licencję PZKol przyznaje, że takową posiada od lat czterech. Katarzyna Marszałek znana także jako Leeloo zapewne jest twarda i posiada wiele zacięcia w pokonywaniu wyścigowych kilometrów, jednak nie wydaje mi się, aby była obiektywną przedstawicielką swojej płci w tej dyscyplinie. Za „prawdziwego maratończyka”, cokolwiek by to miało znaczyć najbardziej z tej grupy uznać można Zbigniewa Orłowskiego – dobrze sytuowanego pana w średnim wieku, który pomimo tego, że to co robi jest amatorstwem w najpełniejszym chyba tego słowa znaczeniu jest w stanie rywalizować jak równy z równym z najlepszym zawodnikami w Polsce i Europie a do tego z jego wypowiedzi wypływa pogodny uśmiech.
W tym gronie zabrakło zdecydowanie „jednego z wielu” kogoś, kto tworzy tłum na starcie każdego z maratonów, kto nie ściga się o pierwsze miejsca a największą satysfakcją dla niego jest ukończenie wyścigu, przeżycie przygody, porządne zmęczenie się, którego ukoronowaniem jest osiągnięcie mety i otrzymanie dyplomu za uczestnictwo.
Po przedarciu się przez dość nużącą część dotyczącą sprzętu następuje seria pytań dotyczących treningu. Każdy z bohaterów książki prezentuje inne podejście – Leeloo spędza wiekszosć czasu na trenażerze, pan Orłowski słucha swojego Polara, Mirosław Bieniasz tłucze tysiące kilometrów po szosie podobnie jak Michał Bogdziewicz i w nieco mniejszym wymiarze Paweł Urbańczyk, który jednak częściej dosiada górala. Niektórzy w zimie biegają, inni nie, jedni stosują dietę praktycznie wegetariańską, inni nie stronią od piwka raz na jakiś czas. Przy uważnej lekturze można jednak między wierszami wyczytać kto, ile i w jaki sposób trenuje. Nie ma co jednak oczekiwać na jakieś gotowe porady – ewentualnie osoby już trenujące mogą znaleźć kilka wskazówek, jednak główny wniosek, jaki można wyciągnąć brzmi: trzeba jeździć, jeździć i jeszcze raz jeździć.
Nie wiem, jak tę książkę odbierze laik – wypowiedzi są podane w dosyć hermetycznej formie a i osobie zaangażowanej w MTB „Maraton z blatu” może wydać się dość monotonny, jeśli nie schematyczny. Nie znajdziemy też w tej książce żadnych „prawd objawionych” a propos samych maratonów, techniki, taktyki, treningu, ale za to, przy uważnej lekturze można dopatrzeć się czegoś więcej: prawdy o kolarstwie górskim w Polsce w ogóle. Mamy wypowiedzi Michała Bogdziewicza, który więcej niż o maratonach mówi o XC i o sytuacji, jaką tam mamy, czyli raptem kilku zawodników dobrej klasy rywalizujących między sobą, za którymi zieje pustką szeroka i głęboka przepaść i który z jednej strony pogardliwie wypowiada się o polskich maratonach jak i o zawodnikach w nich startujących a z drugiej strony sam nie mogący pochwalić się zbyt wieloma doświadczeniami na tym polu a za granicą zbierający baty od europejskiej czołówki. Mamy Bieniasza, który niejako „uciekł” do maratonów z XC potwierdzając tym samym tezę Bogdziewicza o słabości polskich maratonów, ale też zaczynającego się faktycznie w maratonach specjalizować. Z jego słów płynie też wiele prawdy o warunkach panujących w klubach, w PZKol, o atmosferze na wyscigach, sytuacji finansowej i wszystkim tym, co jest złe w naszym MTB. Tenże Bieniasz jest także dowodem na to, że w sporcie liczy się przede wszystkim ciężka praca i to właśnie dzięki niej można osiągnąć sukces.
Generalne wrażenie po przeczytaniu „Maratonu z blatu”, po wystartowaniu w kilku wyścigach tego typu, po ładnych kilku latach amatorskiego ścigania w XC jest takie, że.... jest słabo... mamy słabe zawody, słabych zawodników, słabe nagrody, nie mamy klubów, ale właśnie dzięki maratonom powoli zaczynamy się odbijać od dna. W kolarstwie górskim pojawiają się nowe twarze, ludzie masowo zaczynają uprawiać ten sport, czyli jest szansa na odbicie się od dna. Już samo powstanie takiego wydawnictwa jak „Maraton z blatu” świadczy o tym, że coś zaczyna się dziać. I nie dlatego polecam wszystkim tę książkę, ale dlatego, że jest to w sumie zupełnie miła lektura, do której, z racji formy, można w każdej chwili wrócić (czytanie jej „na wyrywki” jest chyba lepszym pomysłem niż na jeden raz, dzięki temu jest większa szansa na uniknięcie przytłoczenia rozważaniami o doborze opon, które w sumie niewiele wnoszą) i której głównym atutem jest to, że „trzyma klimat”.
Dodaj komentarz